Na tej płycie chciałem kilka rzeczy powiedzieć o sobie z myślą, że te emocje nie są jakoś wyjątkowe tylko dla mnie. Rozmowa z Markiem Gołębiewskim

0
1095

Marek Gołębiewski to wokalista, autor tekstów i gitarzysta – twórca projektów M Like Me i Restless. Jego najnowsze muzyczne dziecko to zespół Soul Friends, do którego zaprosił m.in. Mirka Gila i Roberta Kubajka z Believe. Owocem ich wspólnych działań jest płyta „Travellin’ High and Low” osadzona w klimacie southern rocka. O swojej długiej i dość barwnej muzycznej drodze Marek opowiedział mi w poniższej rozmowie.

 

 

 

 

MM: Skąd wzięła się u Ciebie fascynacja muzyką amerykańskiego południa?

MG: Zaczęło się od fascynacji kulturą Indian północnoamerykańskich jeszcze gdy miałem 10-11 lat. Siłą rzeczy zafascynowała mnie Ameryka, czyli USA, skąd się wzięły i dlaczego. A za chwilę zacząłem słuchać ‘Trójki’ i krok po kroku odkrywałem zachwyty. Do dziś pamiętam, gdy pierwszy raz usłyszałem „That Smell” Lynyrd Skynyrd albo „In Memory Of Elizabeth Reed”. Mogłem tego słuchać bez końca – do dziś znam na pamięć niemal każdą frazę. I gitara, która też się pojawiła jakoś wtedy. I poszło. Muzyka od rana do wieczora z przykrymi przerwami na szkołę itd. (śmiech). To nie jest tak że southern i nic więcej nie było. Było wszystko, co mogłem, ale zawsze najbardziej to, gdzie były prawdziwe soczyste gitary i brzmienia. Zeppelin, Free, Bad Company, Queen , Marillion, Springsteen, Eagles – „Hotel California” do dziś mnie zabija – nagrałem swój cover, zresztą, jak i “That smell” . A do tego doszły opowieści. Skąd tylko mogłem szukałem info o tych zespołach, skąd się wzięły i co się z nimi działo. Akurat południowcy mieli epickie historie: Allmani stracili geniusza i basistę, Lynyrd genialnego wokalistę, gitarzystę i chórki. To wszystko w środku cały czas mi siedzi i czuję się z tym po prostu fajnie. Uwielbiam gitarę elektryczną, odpalony piec i poczucie wolności. Wszystko tam jest. W muzyce i opowieściach, i w Nashville – kolejny mój ulubiony punkt na mapie. Nie bylem nigdy fanem tego korzennego country, ale od lat 90., gdy rock zaczął zanikać w głównym nurcie, to country przejęło te iskrę i do dziś to gra. Plus to, że w country nie chodzi tylko o muzykę, ale przede wszystkim o opowieści w tekstach. Każda piosenka to opowieść o emocjach. Uwielbiam to. No i braterstwo – wszystkie te kapele zaczynały się od przyjaźni i stawały bandami braci.

MM: To spowodowało, że sam zapragnąłeś grać?

MG: Tak, absolutnie. Do dziś sprawia, że chcę i kocham grać, komponować, nagrywać.

MM: Nagrywałeś płyty pod szyldem M Like Me. Jaka myśl przyświecała ich tworzeniu?

MG: Radość i potrzeba. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że muzyka dla mnie, to coś więcej, niż po prostu dodatek, jak myślę dla wielu ludzi – po prostu jakieś urozmaicenie, czy tupanie nogą. Muzyka dla mnie tworzy światy. Odkąd zacząłem nagrywać, do dziś jest tak, że gdy założę słuchawki na uszy i uderzę jakąś nutę, riff, to znika reszta świata. Otwiera się droga. John Mayer kiedyś powiedział „Daj szansę każdemu swojemu pomysłowi, bo nigdy nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi”, Absolutnie tak jest. Dźwięki mają moc. To magia. Zresztą pierwotne ludy to wiedziały. Muzyka zawsze tam była jako element podkreślający wyjątkowe chwile wspólnoty.  M Like Me to taki wentyl od reszty życia. Nagrywam od lat, od prawie 10 wydaję swoje płyty, bo mogę. Bo każda z nich to zapis jakiegoś etapu mojego życia, fascynacji, próby zapisu emocji. Część to też próbowanie się z różnymi stylistykami. Generalnie krążę wokół rocka, bluesa, hard. Ale próbowałem progowo, metalowo, balladowo, funky, nawet jedną płytę chilloutową z jednym tylko solo na gitarze, a cała reszta, to zabawa klawiszami i szukanie groove, który mnie zabierze. Zawsze mnie ciągnęło do tworzenia swoich numerów, ale żeby nie było – dwa covery też nagrałem – żeby znowu sprawdzić, czy dam radę. Mieszanka od Toto przez Whitesnake, ale i Rihannę, Dire Straits i AC/DC oraz Bon Iver. Druga to soul i disco – też to, co uwielbiam do dziś. „Papa Was A Rolling Stone” to jest po prostu zajebisty, wciągający groove. I przy okazji The Rolling Stones – kapela, którą słucham od początku, wszystko i kocham. Także M Like Me jako projekt totalnie solowy daje mi po prostu wolność robienia tego, co chcę. No i uzbierało się tego już – jak liczyłem ostatnio – oficjalnie 27 płyt, przez ostatnie 10 lat. Wcześniej dziesiątki nagrań. Wszystkie są dla mnie ważne, bo to moje życie. Pierwsze kapele w miałem jeszcze latach 80. Przy tym nie jestem jakimś wybitnym instrumentalistą. Gram tak jak czuję. Próbowałem trochę szkolić się, czy brać lekcję, ale nie działa to u mnie. Po prostu szukam dźwięków, które do mnie przemawiają.

MM: A czym zatem jest projekt Restless?

MG: Bandem Braci (śmiech) Miałem kilka zespołówm gdy byłem nastolatkiem – jakoś tak do końca studiów. Tez  z przyjaciółmi. Potem trochę przerwy od grania. Praca, rodzina, ale wróciłem i znowu trafiłem na ludzi którzy czują jak ja. Restless wziął się z magicznej nocy na Ursynowie, gdy kumpel zaprosił mnie i poznał z innym swoim kumplem – też Markiem. Wyobraź sobie, że jammowaliśmy w mieszkaniu przy Alei KEN do białego rana – z Brazylijczykiem na basie i maszynką perkusyjną. Nie moglibyśmy tego tak zostawić i tak się zaczął Restless. Z Markiem od początku wiedzieliśmy, że to będzie zespół, w którym będą grać tylko ci, których to będzie cieszyło i którzy będą chcieli być tym zespołem. Działamy już w sumie 12 lat, nagraliśmy dwie płyty, trochę demówek, a trzecia się wykuwa. I ciągle jest radość. No i w przeciwieństwie do M Like Me – gramy koncerty. Kolejny poziom świadomości – wyjście na scenę z braćmi i zatonięcie w muzyce. Energia. Groove. Flow. Oczywiście nie zawsze, jak to w realu. Czasem trzeba pogonić jakiegoś pijaczka albo grać dla 10 osób, bo reszta przyszła tylko na piwo. Ale nam to nie przeszkadza. Robiliśmy koncerty na kilkanaście, kilkadziesiąt osób i takie na kilka tysięcy. Zawsze najważniejsze jest to, że jesteśmy tam razem i się tym cieszymy. Z Mirkiem Gilem poznaliśmy się właśnie przez Restless. Wpadliśmy na siebie przez wspólnych znajomych i Mirek nagrywał pierwsze demo Restless w 2013 roku. Wtedy to było dla mnie jak spotkanie wiesz z Superbohaterem młodości. Przecież ja do dziś pamiętam jak w Stodole z otwartymi ustami chłonąłem muzykę Collage. Także chwilę mi zajęło, żeby zejść na Ziemię (śmiech). No i Mirek, który jest przesympatycznym, dobrym człowiekiem. I on zaproponował, że zmiksuje mi te moje nagrania – nie Restless, ale M Like Me. I tak to poszło. Do tego obaj z Mirkiem jesteśmy gadułami, także zdarzało nam się, że przez 3-4 godziny przy miksowaniu opowiadaliśmy sobie od serca wszystko.

MM: Soul Friends to jeszcze coś więcej – pełny zespół. Kto dziś go tworzy?

MG: To miała być kolejna płyta M Like Me. Mówiłem Mirkowi, że chodzi mi po głowie, żeby wrócić do klimatów południa USA. Czyli energia, dużo gitar, fajne melodie i soczyste wykonanie. I od słowa do słowa Mirek mnie namówił, żeby nagrać to wszystko u niego w studio z nim jako producentem. Potem „podrzucił’ mi Roberta Qbę Kubajka. A ja poprosiłem Michała z Restless, żeby dołożył bas. Ja generalnie uwielbiam grać na basie, ale Michał to jest po prostu natural born killer (Śmiech). To syn Przemka z Believe, no i od małego przesiąkł. A w Antigamie grał takie rzeczy, że do dziś ciężko uwierzyć. Przede wszystkim jednak to Przyjaciel. Taki, który obudzony w środku nocy nie pyta: co tylko: gdzie ma być. I nawzajem. Przeszliśmy razem parę spraw i to jest bardzo ważne. Chciałem żeby nagrania były z tymi, którym ufam nie jako muzykom, ale ludziom przede wszystkim. Robert niesamowicie podszedł do tematu. Każdy numer najpierw słuchał w wersji demo, potem rozmawiał ze mną, o czym będę śpiewał, a następnie proponował pomysły. A ja chłonąłem. W trakcie nagrań okazało się, że oprócz grania genialnie nam się rozmawia. I wiesz, powstał taki zajebisty klimat paru zakręconych muzycznie ludzi, którzy się lubią i nadają na wspólnych falach. Dlatego mnie uderzyło któregoś dnia, że to nie jest M Like Me, że to powinno być coś nowego. I od razu wskoczyło do głowy Soul Friends. Formalnie skład to: ja, Michał i Robert. A Mirek jako producent i powiernik (śmiech). Strasznie się z tego cieszę. Wiesz, zrobić pełną płytę własnych pomysłów w studio z profesjonalnymi muzykami, to dla mnie jak spełnienie jednego z marzeń życiowych.

Z Restless oczywiście nagrywaliśmy wcześniej w studio, ale wiesz – co innego, gdy jesteś częścią, a co innego, gdy jakby wszystko na tobie polega. I to że zrobiliśmy to z Mirkiem, Michałem i Robertem jest naprawdę ważne dla mnie. Ta płyta to zapis pięknych chwil i wielu emocji. Dlatego uprzedzę kolejne pytanie – w kwestii występów na żywo raczej będzie ciężko. Choć kusi mnie taki event one-off, żeby zrobić mały koncert dla tych, co by chcieli posłuchać. Ale to zależy, czy w ogóle będzie jakiś odzew po wyjściu płyty. Zresztą czekam na pierwsze recenzje i ogromnie jestem ich ciekawy. Mam nadzieję że przeżyję. Nie robię tego dla pieniędzy, ani dla sławy. Najbardziej dla siebie i paru przyjaciół, którym się to może spodoba.

MM: Nagraliście w tym składzie płytę „Travellin’ High and Low” – bardzo długą jak na dzisiejsze standardy

MG: Tak, to było celowe. Bo między innymi kocham southern za to, że ta muzyka płynie, aż wybrzmi ostatni akord i słowo. Od początku wiedziałem, że chcę zrobić 12 6-minutowych numerów. Żeby był czas na budowanie w środku różnych rzeczy. Wiem że to niedzisiejsze. Zresztą dlatego poprosiłem Mirka o radio edit tytułowego utworu do clipu. Na płycie jest wersja pełna. Chodzi o to że to jest longplay taki jak kiedyś. Bo kiedyś się kupowało płyty, a nie żyło hitem ze Spotify. Płyta to jest zaproszenie opowieść o czymś. I jest dla ludzi, którzy chcą takich opowieści posłuchać.

MM: Płyta jest dość jednolita. Tych utworów można słuchać równie dobrze na przemian. Wiem jednak, że to opowieść.

MG: To opowieść o życiu. Wiem, że to banalnie brzmi, ale teksty zawsze pisze o swoich emocjach. Trochę przeszedłem w życiu chwil pięknych i strasznych. Mam za sobą lata samotności, lata marzeń, lata samotnego ojcostwa itd. Na tej płycie chciałem kilka rzeczy powiedzieć o sobie z myślą, że te emocje nie są jakoś wyjątkowe tylko dla mnie. Także jest o tym, że życie to podróż. Że każdy zakręt to możliwość wyboru. Że wybieramy dobrze albo źle. Ale zamiast się skupiać na tym, żeby czegoś żałować, iść do przodu po swojemu. Skoro coś przeżyłeś, to jest twoje już do końca życia i warto się tym cieszyć. Złymi czasami też, bo one zawsze są po coś. Otwierają nowe spojrzenia – na siebie, na ludzi wokół, na świat. O tym jest ta płyta. Zaczynam od tego, że moja dusza mnie tak gna do przodu i czasem boli, ale przynosi też cudowne chwile. A kończę o tym żeby pamiętać do końca, żeby dbać o młode serce. Czyli tak naprawdę nigdy nie tracić tej dziecięcej radości odkrywania życia i przeżywania go naprawdę.

MM: Mówisz, że nie będzie koncertów. Będziesz zatem w jakikolwiek sposób wracać do tych utworów w przyszłości?

MG: Na pewno. Zawsze wracam z radością do tego, co zrobiłem. A ta płyta jest wyjątkowa, bo żywa, z przyjaciółmi. Jak wyżej – jeśli okaże się że płyta czy clip – a myślę, że wypuszczę jeszcze jeden lub dwa – jakoś rezonują, to zrobimy koncert z pomocą Brata Marka z Restless, może tez Mirka uda mi się namówić, bo dużo jest tam części, gdzie grają trzy gitary. Tylko musiałbym mieć poczucie że ktoś naprawdę chciałby posłuchać tego na żywo.

MM: Co zatem planujesz muzycznego w następnej kolejności?

MG: Poza tym jest po angielsku, a w naszym kraju to już prawie samobójstwo. Także naprawdę nie liczę na wiele. Muzycznie – z Restless dopracować repertuar na trzecia płytę i wejść do studia, jak się uda jeszcze w tym roku. A w międzyczasie przygotować demo na kolejne Soul Friends i na spokojnie znaleźć czas na nagrania studyjne. Tak szczerze mówiąc, to mam już gotowe 15 numerów, a kolejne 15 dopieszczam. Także jak widzisz – jestem skazany (śmiech).

Rozmawiał: Maciej Majewski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Prosimy wpisz swój komentarz!
Prosimy podaj swoje imię tutaj.