Japonia, Ibiza, Nowy Jork? Bhutan? A może tam, gdzie swój taniec godowy odprawiają humbaki? Jacek Grabowski, dziennikarz i podróżnik, opowiada, gdzie warto się wybrać, aby zobaczyć kawałek świata.
Ilona Adamska: Skąd w Tobie pasja podróżowania i odkrywania nowych miejsc na świecie?
Jacek Grabowski: Podróże to najlepsza rzecz, jaka może nas w życiu spotkać. Co może być bardziej interesującego? Nic. Podróże kształcą, otwierają umysł i pobudzają tolerancję. Dzięki nim poznajesz nowe kultury, smaki, zapachy, religie, wszystko. Ludzie są nietolerancyjni, kiedy świata nie znają, ale kiedy poznają, to są otwarci na wszystkie historie, jakie się w nim toczą.
Masz miejsce, do którego najczęściej i najchętniej wracasz?
Polska jest takim miejscem, ponieważ to mój dom. Ale nie mógłbym tu na stałe mieszkać, bo bym się udusił. Wracam tu chętnie po eksploracji świata.
Gdybyś miał wskazać trzy najpiękniejsze miejsca w świecie, które warto i trzeba zobaczyć, to które?
Najciekawsze miejsce, które polecam, to Japonia. Polecam Japonię tym, którzy chcieliby odkryć inną kulturę. Natomiast nie jest to miejsce do życia. Japończycy są bardzo różni i wyizolowani. W całej Japonii przebywa na stałe tylko stu Polaków, gdy, dla porównania, w samym Londynie około miliona. W Japonii, kiedy zapytasz napotkanego tubylca o drogę, pierwszą jego reakcją będzie odskoczenie od ciebie, ponieważ każdy trzyma dystans. W Japonii jeżdżą najszybsze pociągi na świecie, wynalezione 1964 roku, w tym samym, w którym Irena Szewińska zdobyła złoty medal na olimpiadzie w Tokio. Jeżdżą już prawie 50 lat z prędkością 300-400 km/h. Wiesz, ile wynosi ich największe opóźnienie? To 35 sekund! Facet, który do tego dopuścił, popełnił seppuku. To znaczy, że w tym kraju dba się bardzo o dokładność, a ludzie zachowują się jak maszyny. Kobiety, które nie mają partnerów, kupują w sklepach sztuczne ramiona, by się do nich przytulać. Bardzo popularne są tu hotele miłości, bo Japończycy mieszkają w małych mieszkankach, na małych przestrzeniach i nie mają miejsca na intymność. Jeśli więc chłopak z dziewczyną chcą uprawiać seks, to idą do takiego hotelu miłości i biorą pokój np. na trzy godziny. Takie hotele nie są drogie ze względu na ich dużą popularność.
Innym rodzajem hoteli są tzw. kapsuły przy lotniskach. Dziś Tokio jest największym miastem na świecie. Ludzie uważają, że największy jest Bombaj czy Mexico City, a to nie prawda. W Tokio razem z przedmieściami żyje trzydzieści milionów ludzi, więc gdy lądujesz na lotnisku Narita i chcesz przedostać się na drugą stronę miasta, to zajmuje ci to minimum 2 godziny. Ci, którzy przylatują, a nie chcą tracić czasu na przejazdy, śpią w kapsule. Wchodząc do kapsuły, czujesz się tak, jakbyś zamknęła się w pralce. Spanie w niej jest wskazane tylko jedną noc ze względu na złe oddziaływanie tego miejsca na psychikę – można dostać klaustrofobii. Jak już znajdziesz się w Japonii, to warto poznać jej tradycyjny sport – sumo. Ciekawostką jest to, że sumici ważący po 100, 200 kilogramów są bardzo szybcy. Cały proces ich tuczenia jest specjalnie przygotowany. Jako mali chłopcy są na specjalnej diecie i dużo leżakują. Niestety, ze względu na stan zdrowia bardzo szybko umierają, bo w wieku już 30-35 lat. Dlatego też sumici są najlepiej zarabiającymi sportowcami. Są też dobrą partią, bo są bogaci, krótko żyją i zostawiają po sobie spory majątek. Tak to wygląda.
Co powiesz o kuchni japońskiej?
Kuchnia japońska oparta jest na rybach, sushi, owocach morza, glonach i ryżu. Tam nie ma chleba i ziemniaków, czyli produktów węglowodanowych. Dlatego Japończycy są szczupli. Są też bardzo pracowici. Jeśli chodzi o model rodziny, to mężczyzna cały czas pracuje. Tu, odwrotnie niż u nas, pracuje się w jednej firmie całe życie. Szanuje się lojalność w stosunku do pracodawcy. Po dwunastu godzinach pracy Japończyk powinien wrócić do domu, żony i dzieci, ale nie robi tego, bo szanuje swojego szefa i po pracy idzie z nim na sake. W Japonii jest mafia, która nazywa się Jakuza, obsługująca i kontrolująca cały ten system sake i dziewczyn. W Tokio można ich rozpoznać m.in. po tym, że nie mają u ręki małego palca – jest to kara za splamienie honoru lub przeciwstawienie się szefowi. Każda żona w Japonii wie, że mąż wróci do domu, odda jej pieniądze na utrzymanie domu i wychowanie dzieci, ale też, że jest zdradzana, i to akceptuje. Taka jest kultura w Japonii. Tego akurat nie popieram, bo jestem za równouprawnieniem, za tym, by kobieta rozwijała się przy mężczyźnie, bo tylko taki związek jest spełniony. W Japonii jest inaczej i należy to uszanować, bo taka jest ich kultura.
Drugi kraj, który warto zobaczyć, to Bhutan. Mały kraj między Chinami a Tybetem. Linie lotnicze tego kraju to tylko trzy samoloty.
Dlaczego?
Ponieważ ich jedyne lotnisko położone jest w dolinie, w której trudno wylądować. Pilot, który nawet zna to lotnisko, sadza na nim maszynę przez 30 minut. Nawet kiedy lądował na nim premier Indii, trwało to półtorej godziny. Te linie nie powiększą floty, ponieważ tego lotniska nie da się już rozbudować ze względu na jego położenie. Bhutan to kraj, w którym jest najwięcej szczęśliwych ludzi na świecie. Tam szczęśliwość mierzy się w skali brutto. Mimo że żyje się tu biednie, ludzie są bardzo zadowoleni. Tu nadal chodzi się w tradycyjnych strojach. W stolicy tego kraju – Thimphu – mieszka 30 tysięcy ludzi. Nie ma tu świateł koordynujących ruch na ulicach, kierują nim piękne policjantki. Nie ma też bankomatów i zjawiska pożyczek. Są za to nad głowami orły, a w rzekach pływają pstrągi. 80 procent lasów Bhutanu ma w konstytucji tego kraju zagwarantowaną nienaruszalność. W Bhutanie nałożony jest limit na przyjęcie turystów – osoba, która chce zwiedzić ten kraj, musi zapłacić 240 dolarów za dzień. Podczas przypadkowego spotkania z ministrem spraw zagranicznych Bhutanu zapytałem go o to. Wytłumaczył mi, że gdyby Bhutan otworzył się na świat, był dostępny dla wszystkich, to zadeptano by go w tydzień. Dlatego tylko nieliczni mogą tu przyjechać. Pieniądze pozostawione przez turystów są inwestowane w drogi i szkolnictwo.
Powiedz coś proszę o Ibizie jako o miejscu, gdzie się nie przyjeżdża tylko po to, by się zabawić, ale poznać wpływowych ludzi biznesu…
Ibiza jest wyspą magiczną. Tu znajdziesz dwie różne energie. Z jednej strony jest to największa imprezownia świata na wyspie, którą możesz przejechać w jeden dzień. Ląduje na niej 7 milionów ludzi w ciągu 100 dni. To rekord świata. Nie ma na globie drugiego takiego miejsca, na którym ląduje tylu ludzi. 70 procent z nich to osoby młode, które przylatują tu, by się bawić i imprezować. Nie spać. Przylatują w to miejsce dla Davida Guetty, Pacha, Amnesi i innych dyskotek. Są młodzi i chcą się bawić, takie ich prawo. Ale drugi aspekt, energia wyspy, to ludzie starsi „z kasą i klasą”, jak ja to nazywam, którzy przyjeżdżają tu po coś zupełnie innego. Ibiza to wyspa, która tworzy modę. Tutejsza starówka jest wpisana na listę Unesco. Tuż obok niej jest przepiękna Formentera, gdzie można uprawiać jogę czy medytować, czyli czerpać inne niż rozrywka wartości. Za to wszystko jedni i drudzy kochają to miejsce. Ibiza to najwolniejsze miejsce świata, gdzie jest miłość, respekt, szacunek, taki happy island. Drugie, z podobną energią, miejsce jest w Tajlandii, w Bangkoku.
To prawda. Byłam w Bangkoku trzy lata temu. Cudowne miejsce i najlepsze owoce morza na świecie!
Na południu leży wyspa Koh Samui, a obok niej Koh Phangan. Na Koh Phangan panuje wieczna impreza, ale po drugiej stronie, od zatoki, są miejsca, gdzie ludzie się zaszywają i uprawiają jogę. Takie dwa światy na jednej wyspie.
Jakie miejsce na świecie mógłbyś polecić jako takie, w którym można nawiązać kontakty biznesowe?
Jest wiele takich miejsc, gdzie można robić interesy. Ja bym wskazał tu po kolei: Nowy Jork, Londyn, Hongkong, Dubai. Za perłę giełdy uważam Hongkong. Londyn uważam za centrum świata europejskiego, miejsce multikulturowe. Nowy Jork kocham za to, że wychodzisz na Broadway i masz trzysta musicali do wyboru. Niektóre z nich, jak np. „Mamma Mia”, nie schodzą z afiszy przez 15 lat i ciągle cieszą się popularnością. Nowy Jork jest też szybkim miastem, które nigdy nie śpi. Tam ludzie nie przyjeżdżają na wypoczynek, tylko by zrobić karierę. Zobaczysz tam maklerów z Wall Street wychodzących na ulicę w czerwonych szelkach po 14 godzinach pracy. Potem o pierwszej czy drugiej w nocy idą na siłownie, które są otwarte do 3-4 nad ranem. W domach nie mają lodówek, bo każdy stołuje się w restauracjach czynnych całą dobę. To miasto karier, dla silnych psychicznie. Słaby człowiek się w nim pogubi. NY jest miejscem przejściowym, na pewien etap w życiu, zrobienie kariery i zebranie kontaktów. Gdybyś mnie zapytała, czy chciałbym na stałe w nim mieszkać, odpowiedziałbym, że nie. Rozmawiałem z naszym jazzmanem Pawłem Rosakiem, który mieszkał 10 lat w NY, potem tyle samo w San Francisco. Teraz mieszka w Maladze, bo doszedł do pewnego etapu w życiu, w którym chce „wyczilować”. Wybrał miejsce, które ma inną energię, naturę i mieszkają tam inni ludzie. W wielkich miastach tego nie ma, bo każdy jest zajęty swoim życiem.
Co, Twoim zdaniem, decyduje o tym, że jedni osiągają w życiu sukces, a drudzy nie? Czy wierzysz w gen przedsiębiorczości?
Nie wierzę w gen przedsiębiorczości, ale wierzę w takie rzeczy jak temperament. Uważam, że człowiek rodzi się i umiera z jednym temperamentem. Zmienia się w nas charakter, ponoć co siedem lat, ale temperament nie. Jeśli jesteś szalonym przez całe życie, to i szalonym umierasz. Poza tym ważne jest, czy jest się optymistą. Są ludzie, którzy zawsze są optymistami, bo wiedzą, że zawsze wygrywają. Kiedy człowiek jest zbyt słaby, to inni to wyczuwają. Ludzie lubią przebywać i kooperować z mocnymi osobowościami, bo od nich uczą się wielu rzeczy.
Ale czasem ludzie spotykają się z taką silną osobowością, by „spić” z niej jej dobrą energię. To tzw. energetyczne wampiry. Po spotkaniu z kimś takim tracisz całą swoją energię…
Takich unikam. Jeśli wyczuję, że ktoś wyciąga ze mnie całą energię, to odchodzę. Kiedy np. spotkam się z kimś, kto zaczyna narzekać, odchodzę. Nie przyjmuję takiej energii. Jeśli spotykam ludzi, którzy ciągle opowiadają mi o swoich problemach, to ja nie chcę ich słuchać. Każdy ma jakieś problemy, ale po co nimi martwić innych. Sam muszę sobie z nimi poradzić.
Na koniec naszej rozmowy chcę ci powiedzieć o dobrych rzeczach. Gdy ponownie wybierzesz się na Dominikanę (autorka wywiadu była w 2016 roku – przyp. red.), to poleć na jej północ. Tam jest półwysep Samana. W drugiej połowie stycznia zobaczysz tam humbaki, największe wieloryby świata (mają po 15 metrów). Ludzie z całego świata przyjeżdżają tam w tym czasie, by zobaczyć taniec godowy humbaków. Wypływają na ocean i obserwują niesamowity taniec tych wielorybów. Trwa tylko dwa tygodnie i tylko tam.
Jesteś indywidualistą. Przyciągasz wzrok innych swoim oryginalnym strojem. Wyróżniasz się. Czy to Ci w życiu pomaga?
Według mnie w życiu potrzebny jest balans. Widzimy to w życiu artystów, jak np. Van Gogha czy Picassa, którzy byli indywidualistami. Ale gdy pójdziesz za daleko w indywidualizm i stracisz kontakt ze światem, to też niedobrze, bo wpadasz w despotyzm. Kiedyś uprawiałem jogę, ona bardzo mi pomogła, ale nie zatraciłem się w niej aż tak, żebym nie mógł np. napić się ze znajomymi kieliszka wina. Mam znajomych, którzy zatracili się w jodze tak, że są w ciągłej medytacji. Oni nie napiją się ze mną wina. Odpowiadając na pytanie, chcę powiedzieć, że warto być indywidualistą, ale też warto współpracować z ludźmi, kiedy trzeba. Wtedy ludzie cenią to, że jesteś na nich otwarty. Jak będziesz zbytnim indywidualistą, to staniesz się tyranem. A tacy źle kończą.
Jack Grabowski – podróżnik, dziennikarz, fotograf i reportażysta, obywatel świata. Ciągle w trasie. Pracował jako trener osobisty w Australii. Jako pilot wycieczek odkrywał kultury Turcji, Egiptu, Jordanii i Izraela. Po sezonie spędzonym na hiszpańskiej Ibizie często ucieka na zimę do Tajlandii, by uprawiać jogę i oddawać się medytacji. Ukończył studia dziennikarskie w szkole Melchiora Wańkowicza, jak również podyplomową Akademię Młodych Dyplomatów. Pracuje jako freelancer, pisząc dla „The New York Timesa”, „Washington post”, a także polskich mediów. Specjalizuje się w rozmowach z oko w oko z wybitnymi ludźmi. Miał zaszczyt rozmawiać m.in. z: papieżem Franciszkiem, Fidelem Castro, prezydentem Malediwów, Swarovskim, Jakie Chanem, Antonio Banderasem. Marzy o podróży i rozmowie z mędrcem Dalajlamą…
Rozmawiała: Ilona Adamska
fot. Archiwum prywatne
no przedstawia się jako ambasador i mówi za za nocleg w hotelu napiszę artykuł. Amerykański akcent z Misia słabnie z rozmowy na rozmowę.
Dokładnie tak! To oszust i naciągacz na kasę za publikację ogłoszeń w jakimś pseudomagazynie. Wcześniej dzowni „klient” Malicki, a pan Grabowski potem potwierdza, że tak to potencjalny kupiec, który przylatuje do Polski i jest bardzo zainteresowany! UWAGA!!!!!